Muzyka

czwartek, listopada 08, 2012

Spokój

Usiadłem na krańcu kanapy. Rodzina dookoła. Fałszywe uśmiechy. Cecha rodzinnych spotkań.
W ciałach członków rodziny osiadały pewne swoich pozycji dusze. W moim ciele  znajdowało się coś dodatkowego, czemu nadałem nazwę "persona". Głównie z tego powodu, iż to przez to wkładam więcej masek adaptując się w społeczeństwie, niż powinienem. W sumie persona rozsadzała mnie od środka, moje prawdziwe ja unosiło się na samej powierzchni pojemnika zwanego ciałem i było gotowe ulotnić się na zewnątrz nieuchwytnie.
Byłem na skraju krawędzi, za którą rozciągała się przepaść zwana poddaniem się. Tak niewiele mi brakowało, by przegrać z chorobą, która pochłaniała mnie coraz bardziej z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Zmiany były zauważalne  już po krótkim okresie czasu. Ale wychodzi na to, że zauważałem je tylko ja. Osoby z najbliższej rodziny wiedziały o moim "przekleństwie", które uniemożliwiało mi żyć w pełni. Jednak reszta rodziny siedząca przy stole nie wiedziała o niczym.
Właśnie podano do stołu - specjalna "uczta" na rzecz członków rodziny, z którą nie widziałem się od dawna. Wszyscy, jak na polecenie, zerwali się z miejsc i dzierżąc sztućce w niedawno umytych dłoniach podawali sobie nawzajem półmiski, salaterki, dzbanki, szklanki, talerze...
Ja jednak nie odczuwałem potrzeby jedzenia. Działo się tak od paru tygodni, jednak matka i babcia silnie odczuwające obowiązek dbania o mnie kazały mi wpychać w siebie cokolwiek, byleby jeść.
Tym razem były za bardzo zajęte innymi gośćmi. Na szczęście. Pod tym względem rodzinne spotkania nie były aż tak złe. Mogłem na jakiś czas ukryć się w tłumie, zarzucić na siebie pelerynę niewidzialności i spokojnie pod nią usnąć.
Tym razem taki sen pod płaszczem opanowania i pewnego rodzaju relaksu nie trwał zbyt długo.
Wujek.
To przez niego.
- A ty czemu nic nie jesz? - zapytał się mnie swoim donośnym głosem, po czym rozmowy pozostałych ucichły.
- Po prostu nie mam apetytu - odpowiedziałem, po czym dodałem w myślach parę dodatkowych wykrzyknień.
- No właśnie, taki chudziutki i drobniutki, powinieneś zjeść chociaż trochę. Podaj talerz, to nałożę Ci kurczaka. Albo roladek, co wolisz.
Tak ciociu, BARDZO chcę te cholerne roladki. BARDZO.
I nie jestem chudy. Patrzę po ludziach na ulicy, w szkole, u lekarza... oni są tacy ładni, zgrabni, szczupli. Ich śmiejące się spojrzenia, rozpogodzone twarze, pełne energii i zdecydowania ruchy... A ja? Gdy spojrzę w lustro widzę tylko marny pojemnik. Pusty. Markotny. Bez energii do życia, nie mówiąc już o czymkolwiek innym. Moja gruba powłoka... nie jestem szczupły. Przecież widzę się codziennie; obserwuję się i coraz bardziej zagłębiam w nienawiści do swej osoby i zazdrości.
Ale nie powiem ci tego, ciociu. Zostawię to dla siebie, bo zaraz znowu zaczęłoby się rzucanie pojedynczych kłamstw, które bolałyby jak nigdy dotąd. Ostatnio wszystko boli mnie bardziej.
- Nie, naprawdę, dziękuję. Nie jestem głodny, a jak coś zjem to pewnie zrobi mi się niedobrze. Więc wolę na razie nie jeść. - starałem się. Bardzo. Tak bardzo.
- Haha - zaśmiał się kolejny wujek. - Pewnie się młody odchudza, teraz taka moda.
- Nie odchudzam się! - próbowałem. Wciąż próbowałem. Nie wybuchnąć. Tylko nie wybuchnąć.
- Nie, wcale. - Tym razem swoje zdanie wygłosiła siostra cioteczna. Jest tylko cztery lata starsza, a zachowuje się tak, jakby była wielka różnica między nami i jakbym nic w życiu nie przeżył, nie miał uczuć i nie był zdolnym do myślenia.
- Proszę was. Po prostu dajcie mi spokój. - Te zdania były jedynymi, które mogłem wygłosić w tamtej chwili.
Jednak oni jak na złość zaczęli mówić jeden przez drugiego, coraz głośniej i głośniej, ostatecznie osiągając próg krzyku.
Tym razem postanowiła wtrącić się babcia.
Nie dałem rady. Kumulujące się we mnie odczucia zaczęły wzbierać i naciskać na pozostałą, cienką warstwę mojej duszy pragnącej wolności i oswobodzenia, wypełnienia całej przestrzeni, którą było moje ciało, z natury należące do niej.
Mając ochotę kogoś uderzyć pospiesznie wstałem i przeszedłem po siedzeniach kanapy za plecami gości, by się jakkolwiek wydostać z tego pokoju. Nikt nie powinien zachodzić mi drogi, bo mogłoby się to źle dla niego skończyć.
Gdy opuściłem pomieszczenie słyszałem jeszcze awanturujące się głosy: "anoreksja", "niedbanie o dzieci", "szaleństwo", "cisza", "spokój", "depresja", "leczenie", "choroba", "próbowanie".
Nawet nie zwrócili uwagi, że już mnie tam nie ma. Jak miło.
Przeszedłem do korytarza i zacząłem nakładać buty. Wyciągnąłem z szafy swoją bluzę (czemu każde ubranie w jakim się przyszło musiało wisieć w cholernej szafie?) i  po cichu otworzyłem drzwi mieszkania. Na klatce schodowej wyłączyłem komórkę. Tak. Prawdziwy spokój.
Gdy opuściłem blok skierowałem się w stronę centrum - tłum ludzi, którzy emanowali różną energią i emocjami, wolność i niezauważalność taka, której potrzebowałem.